Okołoksiążkowo

Dwie wersje Draculi, język, tłumaczenia, ocena – okołoksiążkowo

Drodzy Czytelnicy/czki, Drogie Osoby Czytelnicze.

Krótka wymiana zdań z Adamem i Exarem na Polterku skusiła mnie do napisania tej notki blogowej. Mam nadzieję, że uznacie to, co mam do powiedzenia, za warte uwagi.

Jak zauważyli moi koledzy z Polterka, już kiedyś recenzowałem Draculę. Angielskie wydanie, co warte zaznaczenia. Książka, która w polskim przekładzie uzyskała ocenę 4/5, w oryginalnej wersji językowej uzyskała u mnie 5/10. Chciałbym to wyjaśnić.

Przede wszystkim, różni ludzie różnie oceniają książki (i nie tylko). Nie ma bodaj literatury w historii świata, która uniwersalnie by się spodobała absolutnie każdemu czytelnikowi, który ją chwycił (choć wierzę, że są książki powszechnie znienawidzone jako nie warte papieru, na którym je wydano – patrzę na Ciebie, Main Kampf…). Książki – może na nich się teraz skupmy, wszak to blog książkowy – są tylko statystycznie dobre lub złe. Dana literatura może się spodobać 70, 80, 90, nawet 95% wszystkich ludzi, którzy ją czytali, ale zawsze znajdą się jakieś osoby, którym przynajmniej pewne rzeczy się nie spodobają. Ludzie mają rożne gusta i jest to zrozumiałe.

Zatrzymawszy się tutaj – istnieje wiele powodów, dla których powieść może się spodobać lub nie. Może to być akcja, fabuła, nagłe zwroty akcji, psychika bohaterów, odpowiednio głębokie oddanie ducha epoki – jeśli czytujemy literaturę historyczną, np.: Quo Vadis – itp. Może to być także język, którym napisano daną książkę. I nie mówię tutaj głównie o tym, że ludzie na Ziemi mówią po polsku, angielsku, niemiecku itp. Każdy pisarz i tłumacz ma też własną manierę językową, swego rodzaju sub-język literacki, którym się posługuje i którym spisuje swoje powieści. Wierzę też, że nie istnieje jakaś „Platońska wizja danej książki” – książka zawsze jest napisana jakimś językiem i ten język stanowi – przynajmniej dla mnie – bardzo ważną część oceny danej literatury.

W dodatku, pod względem psychologicznym i kulturowym, różne języki różnie wpływają na swoich rozmówców, na ich spojrzenie na rzeczywistość, ba, mówienie w języku obcym, należącym do obcej kultury, może wręcz chwilowo zmienić naszą osobowość. Są na to badania naukowe, nawet jeśli pewnych rzeczy – np.: czy to przemiana bardziej psychologiczna, czy czysto kulturowa – dalej nie możemy być w 100% pewnymi.

W ujęciu powyższego, myślę, można zrozumieć, czemu dwie różne wersje językowe Draculi oceniłem nieco odmiennie. Fabuła jest taka sama, podobnie jak psychika głównych bohaterów – czy też może raczej jej brak. Ale język polski użyte przez tłumacza do oddania akcji i fabuły Draculi po polsku podoba mi się znacznie bardziej niż język oryginału. I język – harmonia zdań, słów, płynność opisu, estetyka wypowiedzi, którą literatura tworzy w mojej głowie – jest dla mnie jedną z ważniejszych rzeczy, jeśli chodzi o książki. Nawet, jeśli wiem, że owe wrażenia mogą być (A) wysoce subiektywne i (B) bardzo ciężko mi je opisać w sposób, który inni ludzie mogliby zrozumieć.

[Przy okazji: wierzę, że Tolkien odczuwał niezwykle wrażenia estetyczne przy nauce walijskiego. I jednocześnie, jestem świadom, owe wrażenia były wyjątkowe dla Tolkiena, inni uczący się walijskiego nie muszą wcale odbierać owego języka w ten sam sposób.]

Notabene, Dracula to nie jedyny przypadek, gdy język – zdawałoby się – tej samej powieści miał dla mnie znaczenie. Innym przykładem może być Zakon Drzewa Pomarańczy Samanthy Shannon – czytałem go (i recenzowałem) zarówno po angielsku, jak i po polsku. Wersja angielskiej edycji była na Polterze, wersja polska na tym blogu. I, no cóż, oryginał oceniłbym (w skali tego bloga) na 4/5, wersję polską już zaś na 5/5.

Jeszcze innym przykładem może być, myślę, Red, White and Royal Blue. Tę książkę czytałem po polsku i była całkiem niezła, ale… no cóż, czegoś mi brakowało. Przypadkiem, gdzieś, kiedyś, w Internecie natrafiłem na cytat z wersji oryginalnej. Boże! Jakie to było piękne i literackie! Gdyby cała książka była tak napisana, tak bym się rozkoszował!

[Oczywiście, to wrażenie tylko po przeczytaniu jednego anglojęzycznego akapitu, ale myślę, że to właśnie wtedy zacząłem rozumieć, czemu na Zachodzie ten romans był tak popularny i rozchwytywany.]

Zbliżam się do podsumowanie tego tekstu, więc chciałbym to zrobić. Książka nigdy nie istnieje „bo tak”, zawsze jest spisana w języku – takim bądź innym. Różni ludzie różnie oddają różne rzeczy językiem – tyczy się to tak autorów, jak i tłumaczy – a różni czytelnicy cenią sobie różne języki. Co więcej, sam język może być w większości lub mniejszości odpowiedzialny za ostateczną recenzję recenzenta. I, jak to wszystko podsumujemy, to nam wychodzi, czemu odmienne wersje językowe literatury wywołują w nas odmienne wrażenia. I, nie wydaje mi się, by to było coś złego. To wprost naturalne, uważam.

Pomyślałem, że spiszę sobie owe przemyślenia i opublikuję na blogu, co by dać pewną perspektywę na tą, być może, niejasność.

Dodaj komentarz