Okołoksiążkowo

Burza w szklance wody? O Tokarczuk, jej książkach „nie dla idiotów” i (postulowanym) klasizmie – okołoksiążkowo

Mam wrażenie, że mamy w Polsce, na oko od dekady, jak nie dłużej, ciągle tą samą dyskusję. Wszyscy okopaliśmy się w swoich pozycjach niczym w jakiś twierdzach, powtarzamy w kółko te same argumenty i kontrargumenty, a tak naprawdę w sumie niczemu to nie służy.

Debata, o której mowa, wygląda następująco: grupa A twierdzi, że to hańba, że nikt niczego w Polsce nie czyta, a gruba B, że to „klasistowskie” (sic?!) i że tak nie można twierdzić.

Jak wiadomo stałym czytelnikom mojego bloga, ja osobiście wyznaję pierwszy z tych poglądów. Czytanie rozwija, ubogaca, wzmacnia, uszlachetnia. Pozwala nam być lepszymi ludźmi i obywatelami. Sprawia, że jesteśmy inteligentniejsi i mamy szersze horyzonty.

Podobny pogląd wyznaje najwyraźniej Olga Tokarczu, która ostatnio powiedziała, iż:

Nigdy nie oczekiwałam, że wszyscy mają czytać i że moje książki mają iść pod strzechy. Wcale nie chcę, żeby szły pod strzechy. Literatura nie jest dla idiotów. Żeby czytać książki trzeba mieć jakąś kompetencję, pewną wrażliwość, pewne rozeznanie w kulturze. Te książki, które piszemy, są gdzieś zawieszone, zawsze się z czymś wiążą. Nie wierzę, że przyjdzie taki czytelnik, który kompletnie nic nie wie i nagle się zatopi w jakąś literaturę i przeżyje tam katharsis. Piszę swoje książki dla ludzi inteligentnych, którzy myślą, którzy czują, którzy mają jakąś wrażliwość. Uważam, że moi czytelnicy są do mnie podobni, piszę do swoich krajanów.

Wypowiedź mało kontrowersyjna, zdaje mi się? Tak, książki są zawieszone w pewnym kontekście, w pewnej historii, kulturze, społeczeństwie, doświadczeniach autora, które być może dzieli z czytelnikami, dla których pisze. I tak, czytania stawia przed nami pewne warunki wstępne. W sumie jedyne, co tu widzę, co mogłoby (być może?) urazić, to użycie przez wielką pisarkę słowa „idiota”, ale istnieją bardziej obraźliwe inwektywy po polsku, to raz, a dwa, no niestety, żyjemy w kraju, w którym PIS i Konfederacja liczone razem mają największe poparcie społeczne, co więcej, znowu ponad 60% Polaków nie przeczytało w minionym roku choćby jednej (!) książki. W takim kontekście słowo „idiota” jest bardzo delikatne, czyż nie?

Niestety, nie wszyscy zapatrują się na tą rzecz tak, jak widzę to ja. Np: taka Maja Staśko:

Tokarczuk nie chce, by jej książki trafiały pod strzechy, bo ona „nie pisze dla idiotów”. To jest podejście do ludzi, które zawsze mnie mierziło. Pod strzechami mieszkają idioci, ktonie myślą i nie czują? Nie dość, że to nieprawdziwe, to jeszcze głęboko pogardliwe. Niestety. I ja naprawdę rozumiem, że gdy padliśmy ofiarą masowego hejtu, to możemy czuć niechęć do hejterów i ich od siebie odcinać. Ale to nie usprawiedliwia pogardy do niższych klas. To nie pod strzechami są sprawcy.

Znaczy, fakt, osoby stosujące przemoc także mogą być czytelnikami. Problem w tym, że Noblistka nie wypowiadała się o przemocy jako takiej bądź akcji Odeślij Oldze Książkę, tylko o tym, kto czyta a kto nie. Czy gdyby ludzi bez jakiegokolwiek wykształcenia nazwać idiotami, to Maja Staśko też by się oburzyła na „pogardę do klas niższych”? I fakt, klasa poniekąd decyduje o oczytaniu. Po coś jednak mamy biblioteki publiczne, darmową edukację, także tę na uniwersytetach, by takie różnice wyrównywać i by dawać szansę uboższym ludziom na osiągnięcie „czegoś” w życiu. I oczytanie owym „czymś” jest. I tak, istnieje szereg czynników decydujących o sięgnięciu po książkę – edukacja, zarobki, kapital socjo-kulturowy, najbliższe otoczenie. Problem w tym, że technicznie rzecz ujmując, np: osoba na wsi nie jest fizycznie zmuszana, by nie czytała, prawda? Ostatecznie, na koniec dnia, decyzja należy do niej. I te parę osób z gorszych domów (nazwijmy to ogólnie), które jednak podjęło wysiłek i coś czyta, udowadnia, że jednak można.

Zresztą, czy w dyskusjach o klasach nie powinno chodzić o to, by klasy niższe mogły osiągnąć coś więcej, jak klasy wyższe? Bo mam wrażenie, że gdzieś po drodze się niektóre osoby pogubiły i stwierdziły „no, klasy niższe, nie można od nich wymagać czegoś więcej i stawiać im ambitnych, ale możliwych do spełnienia celów. No, klasizm!”. Taka, hm, pochwała bylejakości, „bo tak”, myślę?

Co będzie następne, zastanawiam się? Stwierdzenie, że osoby z wykształceniem wyższym się „wywyższają” i „są wykształciuchami”, a ci, co nawet podstawówki nie ukończyli też mają coś do dodania w różnych dyskusjach świata współczesnego? Sorry, ale czemu ci ludzie nie widzą, jak wielką parodią samych siebie się stali?

Pomijając powyższe, tak naprawdę mam wrażenie, że stoimy w miejscu. Od lat debatujemy czy czytanie tyle co nic to powód do wstydu, czy też nie (che cosa?), ale tak naprawdę nie prowadzimy właściwej debaty (i działań!), by zwiększyć odsetek czytelników w Polsce. A nieczytelników jest ponad 60%. Czy naprawdę można powiedzieć, że wszyscy oni należą do niższych klas i dlatego nie czytają? Może zamiast się zastanawiać, czy niepiśmiennosć jest okej, czy może jednak nie, powinniśmy się chwycić za głowy i coś zrobić? Nie wiem, może zmienić kanon lektur, sposób nauki języka polskiego w szkołach, program szkół branżowych? Może dofinansować biblioteki i wprowadzić je do mniejszych miejscowości? Obecna dyskusja – nazwijmy to dyskusją z braku lepszego słowa… – nie tylko obraża intelekt, ale wręcz niczemu nie służy w sytuacji kryzysowej. Nie mamy czasu ani luksusu, by ją toczyć, zwłaszcza, gdy prowadzi ona do pochwały najniższych możliwych standardów „bo inaczej jesteśmy fe”.

Osobiście mam też nadzieję (ekhem, „nadzieję”), że masy niepiśmienne ruszą masowo do wyborów i zapewnią nam kolejną już kadencją PiS-u. I że pani Maja się wtedy oburzy i będzie pomstować na „demokratyczne” wybory polskiego społeczeństwa. Przygotuję popcorn i będę czytał z mściwym uśmieszkiem. Co, ufam, osłodzi mi ból życia w państwie wtórnych analfabetów i poziom polityki, którą oni uprawiają.

Dodaj komentarz